Włożyłam do uszu słuchawki. Osobisty respirator.
Kołdra jest na podłodze, bo nigdzie indziej nie ma dla mnie miejsca.
Słuchawki są od żony. Jedynej prawdziwej.
Chciałabym, żeby mnie pokochał. Naprawdę tego chcę.
I leżenia w cichym mieszkaniu. Po ciemku. Tylko się przytulając.
Patrząc na ruchome miasto.
Chciałabym, żeby to minęło. Chciałabym w końcu mieć jakiś własny kawałek podłogi.
Oddzielony ścianą i drzwiami.
Położę się na leżance. Poleżę chwilę, zagłuszając wszystko muzyką. Do bólu uszu.
Potem przywrócę się do rzeczywistości.
Zaczynam tracić z nią kontakt. Często mówię sama do siebie.
Ostatnio nawet w autobusie się przyłapałam.
A pomimo tego, kastet i pięść nadal wymierzona w szczękę i brzuch.
Kastet losu, pięść życia.
Pięść oddychania.
Dzisiaj leżałam na gołej podłodze, nie zważając na słowa tej kobiety.
Wyobrażałam sobie, że umieram.
Że to wszystko już mnie nie dotyczy.
Widziałam swoje zgniłe ciało.
To było ciekawe doświadczenie.
Jak każde - w mojej głowie.
Naboje przeszywające mą ciemnowłosą głowę.
Ciemność.
Ciemność na wieki.