Miałabym taką śliczną kuchnię z czarnymi zasłonami. Kir się to nazywa, tak słyszałam przynajmniej.
Miałabym czarny fartuszek i czarną sukienkę. Chodziłabym w creepersach z uroczymi skarpetkami. I pończochy.
I robiłabym mu ciasteczka, a on by mówił, że to bardzo dobre ciasteczka. A ja bym się rumieniła, majtała uroczo fartuszkiem i mu mówiła, że na zdrowie i go kocham.
A on też by mówił, że mnie kocha. A potem długo tulił, przeżuwając ciasteczko.
Bezgłośnie.
W tym fartuszku chodzilibyśmy po dużym domu, zaćpanym umysłem dopatrując się szczegółów w poszczególnych rzeźbach, ścianach i roślinkach.
Tam byłoby dużo roślinek, które regularnie bym podlewała.
I kotów by było dużo. Czarnych. Na szczęście.
I chodziłabym w tym fartuszku po dużym domu, dbając o niego, bo zarobiłam na to ciężką pracą.
Która jest pracą wymarzoną.
Czasami odwiedzałabym garderobę pełną czarnych ubrań. Płaszczy, peleryn, masek i rękawiczek.
Ubierałabym je i jeździła karawaną na różne filmowe rzeczy.
Ale ostatecznie to nie jest fartuszek i On.
W owym domu byłby kominek, w który patrzylibyśmy się wsłuchani w The Velvet Underground.
W tym kominku paliłyby się gazety. I plastik by się palił, bo nam nie zależy.
Śmierdziałoby. Chodzilibyśmy w maskach gazowych.
I bawili się w Stalkera.
Potem byłby moment na blacie pełnym mąki. I fartuszek byłby w mące.
Na szczęście, miałabym drugi.
Potem byłyby podróże, a ktoś opiekowałby się kotami. Dużo podróży i dużo bycia szczęśliwym.
Proszę.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz