niedziela, 5 kwietnia 2015

Płynąć, płynąć, płynąć.
Unosić się.
I przenosić.
Pędzić.
Biec.

Biec ulicami,
Miasta nocnego.
Rozwinięte skrzydła.
Skrzydła z czarnego kawałka materiału.

I płynąć, śmiać się, tańczyć.
I nie widzieć więcej.
Tych pomarańczowych ścian.
I nie czuć więcej.
Tego upokorzenia.
I nie widzieć więcej.
Tego, czego miałam nadzieję.
Nie zobaczyć już wcale.

Utonąć w czerni oczu.
Przy księżycowej pełni.

Zobaczyć nocne światła miasta.
Okadzać się dymem.
Na dachu.
Patrząc z góry.

Będąc na górze.

I dotknąć go.
Poczuć elektryczne wyładowanie.
Gdy dwa kawałki skóry dotykają się nawzajem.

I będąc sobą.
Być kochaną.

Unosić się.
Nad tym, co było.

I liczy się to, co jest.

Nie wrócić już tutaj nigdy.
Przenigdy.

Jedynie w koszmarach.

Gdzie małe, choć wielkie dziewczę.
Gdzie brzydkie, chociaż niby urodziwe.
Obszerne.
Gdzie siedzi pod drzwiami, gryząc nadgarstki.
Gdy dokonuje szczytu samotności.
I mówi sama do siebie.
Oczekując odpowiedzi.

A w tle słychać krzyki.
A nikt nie słyszy jej krzyku.
Gdy klęczy pośród rozbitego szkła.
Pośród pościeli.

I gdy przysuwa brzytwę do twarzy.
Czasami chcąc zejść niżej.
Na tętnicę.

Nie wrócić.
Nie wracać.
Nie wracaj.

I tańczyć, będąc poza schematem.

Pędzić.

Żyć.

I płynąć, płynąć, płynąć.
I nie wrócić więcej.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz