Płynąć, płynąć, płynąć.
Unosić się.
I przenosić.
Pędzić.
Biec.
Biec ulicami,
Miasta nocnego.
Rozwinięte skrzydła.
Skrzydła z czarnego kawałka materiału.
I płynąć, śmiać się, tańczyć.
I nie widzieć więcej.
Tych pomarańczowych ścian.
I nie czuć więcej.
Tego upokorzenia.
I nie widzieć więcej.
Tego, czego miałam nadzieję.
Nie zobaczyć już wcale.
Utonąć w czerni oczu.
Przy księżycowej pełni.
Zobaczyć nocne światła miasta.
Okadzać się dymem.
Na dachu.
Patrząc z góry.
Będąc na górze.
I dotknąć go.
Poczuć elektryczne wyładowanie.
Gdy dwa kawałki skóry dotykają się nawzajem.
I będąc sobą.
Być kochaną.
Unosić się.
Nad tym, co było.
I liczy się to, co jest.
Nie wrócić już tutaj nigdy.
Przenigdy.
Jedynie w koszmarach.
Gdzie małe, choć wielkie dziewczę.
Gdzie brzydkie, chociaż niby urodziwe.
Obszerne.
Gdzie siedzi pod drzwiami, gryząc nadgarstki.
Gdy dokonuje szczytu samotności.
I mówi sama do siebie.
Oczekując odpowiedzi.
A w tle słychać krzyki.
A nikt nie słyszy jej krzyku.
Gdy klęczy pośród rozbitego szkła.
Pośród pościeli.
I gdy przysuwa brzytwę do twarzy.
Czasami chcąc zejść niżej.
Na tętnicę.
Nie wrócić.
Nie wracać.
Nie wracaj.
I tańczyć, będąc poza schematem.
Pędzić.
Żyć.
I płynąć, płynąć, płynąć.
I nie wrócić więcej.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz